poniedziałek, 13 lutego 2012

Przypadki Tomasza Płachty. Życie i śmierć socjopaty. - Daniel Koziarski

Swoją fascynację twórczością Daniela Koziarskiego wyraziłem już w przemyśleniach o „Klubie samobójców”. Urzekł mnie on wtedy nie tylko świetnie skonstruowaną fabuła i zaskakującym zakończeniem, ale również umiejętnością spojrzenia na świat oczami czterech, całkowicie różnych od siebie postaci.


Powieść, o której dziś chciałbym napisać, to (wg autorskiego bloga) ostatnia wydana książka pt. „Przypadki Tomasza Płachty. Życie i śmierć socjopaty.” I chociaż nie rzuciła mnie ona na kolana, to nie uważam poświęconego czasu za stracony.


Książka przedstawia perypetie Tomasza Płachty, socjopaty i furiata, byłego emigranta, który powraca do kraju i próbuje sobie ułożyć życie. Jednak nie jest to wcale łatwe zadanie, bowiem w rodzinnym kraju nie czeka na niego chyba nikt. Jednak nie dziwi mnie to, bo sam w pewnym momencie, gdybym miał okazję, zafundował bym Tomaszowi zamaszystego i soczystego sierpowego w jego facjatę. Bez najmniejszych skrupułów dołożył bym mu również z „kibica”, gdyby znalazł się po poprzednim ciosie w pozycji horyzontalnej. I choć nie należę do osób, które rozwiązują swoje problemy w ten sposób, to nie miałbym wyrzutów sumienia, bo najzwyczajniej w świecie gościowi się należało.


Ta powieść była dla mnie czymś nowym, bo chyba się jeszcze nie zdarzyło, żeby protagonista budził we mnie taką niechęć. Tomek jest „hejterem” jakich mało (na szczęście). Muszę jednak przyznać, że moja postawa wobec bohatera zmieniła się wraz z końcem książki.


Na samym początku, z książki powiało czymś świeżym. Bohater swym jestestwem powodował mój uśmiech, ale w końcu za dużo było tego marudzenia na wszystko, tej nienawiści i żółci wylewanej na wszystkich wokoło. Przyznaję, że były momenty kiedy podzielałem paranoje Płachty, ale, jak to mówią, co za dużo to niezdrowo.


Tomek Płachta po powrocie z UK, w której próbował zabłysnąć jako scenarzysta, postanawia zasiać to ziarno na rodzimym gruncie. W końcu, w tej naszej telewizji nie ma nić świeżego, tylko wszystko to odgrzewane dania zachodnich produkcji. Bohater wkracza więc ze swoim rewolucyjnym pomysłem na serial o imigrantach, który ma wstrząsnąć kinematografią i poruszyć serca milionów. Średnio mu to wychodzi, co bardzo mi przypomina perypetie początkującego pisarza z „Klubu samobójców”. Doszukuje się tu jakichś podobieństw, knuje teorie spiskowe na miarę samego Antoniego M. o niedoli pisarzy/scenarzystów, o trudnościach w wybiciu się poza skorumpowane podwórko ogromnych korporacji, ale ile w tym prawdy, wie tylko sam autor.


Chciałbym napisać jeszcze o samym zakończeniu, które specjalnie zapisało mi się w pamięci. Tomek zmaga się z siłami paranormalnymi, walcząc przy tym o życie, kiedy z głośników w moim pokoju leci Beatles’owskie Let It Be. Musze przyznać, że przypadek lub nie, ale zrobiło to na mnie ogromne wrażenie.


Co do ogólnej oceny książki: wzbudza sprzeczne uczucia. Napisana lekkim językiem, ale główny bohater czasami wkurza czytelnika (przynajmniej mnie). Nie doszukałem się ponadczasowych złotych myśli, ale samo patrzenie na świat zaskakuje i daje do myślenia. Być może o to chodzi, by książka wzbudzała kontrowersje, sprzeczne uczucia, ale nie odnoszę wrażenia, że tę książkę zapamiętam jakoś szczególnie i na długo.


Niemniej, ciągle interesuje mnie reszta książek Daniela Koziarskiego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz