wtorek, 29 listopada 2011

Musze kończyć, umieram - Grzegorz Sobaszek


- Synu, wyznaj swoje grzechy


- Ojcze zgrzeszyłem. Nie doceniałem polskich pisarzy. Wybierałem tych zagranicznych, sławnych, ale zrozumiałem swój błąd, pojąłem, że złą droga kroczyłem. Więcej grzechów nie pamiętam…


Chyba tak powinna wyglądać moja kolejna wizyta w konfesjonale. To prawda, że raczej rzadko zwracałem uwagę na polskich twórców, ale chodzi tu
głównie o młodych pisarzy. Nie mam na myśli klasyków, których utwory bardzo często są omawiane w szkołach.


Przed ostatnią wizytą w bibliotece, podczas której oddawałem wcześniejsze pozycje, obiecałem sobie, że nie wypożyczę niczego nowego. Mam dużo innych rzeczy do czytania, więc w najgorszym razie pójdę i przejrzę tylko wystawkę z „nowościami”. Jaki był rezultat tej wycieczki? Dwie książki. I cieszę się, że uległem tylko dwóm.


„Muszę kończyć, umieram” to z założenia komedia kryminalna. Głównym bohaterem jest Maksymilian, żaden Maksiu, tylko Maksymilian. Bohater jest bardzo przewrażliwiony na punkcie swojego imienia, które jak uważa, dał mu jego ojciec, Romuald, w zemście za swoje własne. A więc Maksymilian posiada żonę, od której bezskutecznie próbuje odejść przez ostatnie czternaście lat. Czemu mu się nie udaje? Bo nie ma odwagi jej tego powiedzieć. W ogóle Maksiu boi się wielu rzeczy, a jeden z jego dylematów: pojechać Wisłostradą czy przez miasto kończy się omdleniem i koniecznością interwencji lekarza z karetki.


Bohatera do białej gorączki doprowadza każde niewłaściwe użytkowanie języka. Wszelkie naleciałości gwarowe czy wyrażenia młodzieżowe wywołują w nim stan podwyższonego ciśnienia krwi.


No dobrze, ale książka ma być kryminałem. Co dzieje się tu szczególnego? Ano pewnego dnia znika żona głównego bohatera. Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie, ale nikt nic nie widział  i nikt nic nie wie. Maksymilian zostaje oczywiście oskarżony o pozbycie się żony, ale czy zrobił to rzeczywiście? Tego próbujemy się dowiedzieć podczas całej lektury.


Ja osobiście książkę oceniam bardzo dobrze. Miała bawić i mnie bawiła. Miejscami wywoływała u mnie salwy szczerego śmiechu.  Nie oczekiwałem po niej żadnego oświecenia duchowego. Chciałem przeczytać coś lekkiego, coś co pozwoliłoby mi odpocząć w przerwach między nauką. Ta pozycja zdała ten egzamin celująco.


Znalazłem opinię jednej z recenzentek, że w książce szybko zaczyna wiać nudą, puryzm języka drażni, akcja nie trzyma się kupy i w końcu, że książka bardziej bawi autora niż jej czytelnika. Osobiście nie zgadzam się z jej opinią. Oczywiście każdy ma prawo do swojej własnej. Wiadomo, że są książki lepsze i gorsze, te które mają zmieniać nasze życie i te, które mają tylko uprzyjemnić czas. Czy to oznacza, że tych drugich nie powinniśmy czytać?


Ja polecam tę książkę na już niedalekie zimowe wieczory i jeżeli wyjdzie następna książka tego autora, sięgnę po nią bez względu na recenzje. Bo ile ludzi tyle zdań, jednym nie spodoba się to, co mi akurat przypadnie do gustu. I nie czuję się z tego powodu gorszy.


P.S. Spodobały mi się te słowa, które autor umieścił w swojej książce. Pochodzą one z Alchemika Paulo Coelho.


"Nie ten jest szczęściarzem, kto nie wpada w kłopoty, lecz ten, kto się z kłopotów wydostaje.


Podobnie jak odważny nie jest ten, kto się niczego nie boi, lecz ten, kto potrafi przezwyciężyć własny lęk"

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz